Za GN 02/2015 |

O przyczynach niepłodności i diagnostyce z ks. dr. hab. Piotrem Kieniewiczem MIC, specjalistą od naprotechnologii rozmawia Joanna Bątkiewicz-Brożek

Ks. dr hab. Piotr Kieniewicz jest bioetykiem. Pracuje też z parami borykającymi się z niepłodnością w Ośrodku Wsparcia Płodności „NaProTechnologia” w Licheniu

Joanna Bątkiewicz-Brożek: Widzę, że naprotechnolog nie musi być lekarzem, a może być nawet księdzem…

Ks. dr hab. Piotr Kieniewicz: Ściśle rzecz biorąc, nie jestem naprotechnologiem, bo jest nim jedynie specjalnie wyszkolony lekarz. Ale przeszedłem odpowiednie do mojego statusu szkolenie w Instytucie Papieża Pawła VI w Omaha (Nebraska) w Stanach Zjednoczonych, bardzo zbliżone do szkolenia lekarskiego – z pominięciem części praktycznej oczywiście.

Naprotechnologia ma zaopiekować się płodnością. Co to znaczy?

Logika naprotechnologii jest taka: każda kobieta jest inna i trzeba dostosować do niej schemat leczenia. Naprotechnolodzy mówią wręcz o medycynie krojonej na miarę – dla każdej pacjentki szukamy jej wzorca. Słuchamy, co mówi jej ciało. Kiedy natrafiamy na nieprawidłowość, staramy się ją usunąć, tak by organizm mógł pracować we własnym rytmie. Prosty przykład: mówi się, że cykl kobiety ma 28 dni. Ale tylko 10 proc. kobiet mieści się w tej statystycznej normie. Dlatego trzeba i lekarzowi, i pacjentce dać narzędzie, które pozwoli im mądrze obserwować i rozumieć to, co się dzieje.

Czyli model Creightona?

Tak, bez modelu Creightona nie ma naprotechnologii. Profesor Thomas Hilgers połączył model Creightona, czyli rozbudowany, ustandaryzowany system obserwacji płodności, z systemem wsparcia pary przez tzw. protokół SPICE, czyli dialog małżeński. Małżeństwo prowadzi wyszkolony instruktor, który, jeśli widzi nietypowe krwawienia, nieprawidłowy indeks śluzowy u kobiety, kieruje parę do lekarza. Tu zaczyna się właściwa naprotechnologia: lekarz, analizując kartę obserwacji organizmu kobiety, robi wywiad, zleca badania.

Na czym dokładnie polega protokół wsparcia SPICE?

„Spice” znaczy przyprawa. Rozszyfrujmy to z języka angielskiego: Spiritual Phisical Intelectual Creative Communication and Emotional. Poruszamy się więc na czterech płaszczyznach kreatywnej komunikacji: duchowej, fizycznej, intelektualnej i emocjonalnej. Często medycyna jest ograniczona do wymiaru fizycznego. Tymczasem prof. Hilgers i jego zespół zauważyli, że potrzebna jest ścisła współpraca małżonków ze sobą i z prowadzącym lekarzem. Kobietę musi wesprzeć mężczyzna. Wypracowano więc protokół pozwalający sprawdzić i wesprzeć stan relacji małżeńskiej. Pytania mają tak ukierunkować dialog małżonków, by nie ograniczali się do informacji, który dzień u kobiety jest płodny, a który nie, ale by mogli razem podjąć decyzję o współżyciu, o leczeniu. Diagnostyka par, które cierpią na niepłodność, jest żmudna i trudna, także emocjonalnie, zwłaszcza przy badaniu płodności męskiej. Problemem lekarza jest często to, że pacjent rezygnuje. Jeśli jednak da się poprowadzić, to jest szansa na prawidłową diagnozę i skuteczną terapię.

U par, które mają problem z poczęciem dziecka, czynnik psychiczny jest kluczowy?

Jest bardzo istotny. I protokół SPICE jest po to, żeby małżonkowie nauczyli się wzajemnie wspierać, a w sytuacji kiedy będzie im trudno, nie zrezygnowali i obdarzali się miłością.

Pary, które decydują się na in vitro, twierdzą, że bardzo się kochają.

Nie wątpię w to. Ale in vitro to program, który bazuje na manipulacji informacją. Znaczna część naszych pacjentów w ośrodku w Licheniu to pary po nieudanym in vitro lub po inseminacji. Są źle przebadane, jeśli w ogóle są przebadane, nieleczone albo źle leczone. Co ciekawe, nie tylko nie jest to ich wina, ale nie zawsze jest to wina lekarza.

A czyja?

Lekarze są tak uczeni, że nie wiedzą. Dopiero od niedawna na kilku uniwersytetach medycznych pojawiły się fakultatywne (!) wykłady z fizjologii prokreacji. Przyszła do nas raz para lekarzy. Nie przyznali się do profesji. Zadawali mnóstwo pytań. Dopiero przy czwartym spotkaniu poprosili, żeby się nie śmiać, ale skończyli medycynę. Ci akurat nie byli ginekologami, ale problem dotyczy także wielu ginekologów. Proszę sobie wyobrazić: po latach studiów i specjalizacji z ginekologii, co daje razem 13 lat ciężkiej pracy, specjaliści nie rozumieją fizjologii prokreacji. Dramat!

Naraża się Ksiądz Profesor ginekologom…

Ja im to mówię w oczy. Bo czego uczy się dzisiaj lekarz? Szukania patologii, a nie rozumienia fizjologii. Lekarz ma znaleźć chorobę i wyeliminować jej objawy. W przypadku wielu chorób wyeliminowanie objawów jest równoznaczne z wyleczeniem. W ginekologii niekoniecznie. Płodność jest takim elementem, w którym się skupia cały organizm. Jeśli gdzieś jest dysfunkcja, ona będzie miała swój skutek w płodności. Jeśli lekami wyeliminuję ból, to tracę szanse, by znaleźć jego źródło.

Jak coś boli, to zwykle bierze się tabletkę i problem z głowy…

Ale weźmy przykład endometriozy. Przy tym schorzeniu macicy (polega na obecności tkanki wyściółki macicy poza jej jamą) przy miesiączkowaaniu pojawia się silny ból. Niektórzy „rozwiązują” problem podaniem rozkurczowego leku no-spa. My proponujemy solidną diagnostykę pacjentki, by znaleźć i usunąć endometriozę, która jest jedną z przyczyn niepłodności.

Wykonujący in vitro lekarze zarzucają naprotechnologii bezradność przy endometriozie drugiego i trzeciego stopnia.

A oni sobie radzą? I czy jej w ogóle szukają? Bo rzecz w tym, żeby znaleźć chorobę, a nie tylko podać leki likwidujące ból. Często potrzeba interwencji chirurgicznej. Hilgers wprowadził jako standard tzw. laparoskopię bliskiego kontaktu. Narządy wewnętrzne są obserwowane z bliska, powoli, by znaleźć ognisko choroby. Czasem jest ono wielkości łebka od szpilki i decyduje o płodności lub jej braku. Inna sprawa – standardem w leczeniu zespołu policystycznych jajników jest podawanie hormonów. A Hilgers mówi: nie, najlepsze jest chirurgiczne wycięcie części z cystami, czyli tzw. klinowa resekcja jajnika. Przy odpowiedniej technice operacyjnej jajniki wracają do prawidłowych funkcji. Hilgers nie przyjmuje do wiadomości, że czegoś się nie da. On może mało rzeczy wynalazł, ale pozbierał możliwości, jakie dają chirurgia naczyniowa, mikrochirurgia, neurochirurgia, chirurgia plastyczna.

Pamięta Ksiądz słynne starcie Hilgers –Szamatowicz w Poznaniu? Twórca pierwszego dziecka z in vitro w Polsce przyznał m.in., że w programie in vitro nie ma miejsca na diagnostykę, bo „to kradzież czasu reprodukcyjnego kobiety”.

In vitro to w ogóle jest kiepska medycyna, choć technologicznie zaawansowana. Nie sprawdziła się w weterynarii, a próbuje się ją wcisnąć człowiekowi. Brak tu logiki właściwej medycynie: najpierw diagnoza, potem terapia przyczynowa, a gdy się nie da – objawowa. Jeżeli nie dochodzi do naturalnego poczęcia, to znaczy, że jest jakiś problem. I jeśli w tej sytuacji zmuszamy organizm kobiety do przyjęcia dziecka, a zasadniczym tłem problemu z płodnością jest kwestia implantacji (zagnieżdżenia się dziecka w macicy), to właśnie wtedy marnujemy czas kobiety.

Ile czasu zajmuje diagnostyka w naprotechnologii?

Nauka modelu Creightona plus diagnostyka medyczna zajmują mniej więcej dwa lata. Bywa i tak, że przychodzi para małżeńska, uczy się z instruktorem systemu i okazuje się, że w ogóle nie potrzebuje wizyty u lekarza. Bo jedyna rzecz, której potrzebowali, to określić dokładnie moment, kiedy powinni współżyć. Bo ich okno płodności wynosiło 12 godzin.

Czyli albo wtedy, albo nigdy.

Czasem to kwestia tylko godzin. Znam takie pary, które długo starały się o dziecko i nic. Zdiagnozowaliśmy je i okazało się, że jedyna rzecz, jakiej potrzebowali, to była suplementacja witaminą B6. Trzeba było wzmocnić u kobiety objaw śluzowy. U innych trzeba było zmienić dietę.

Dietę?

Niektóre schorzenia – jak endometrioza – mają podłoże immunologiczne, zatem nietolerancje pokarmowe mogą pogarszać płodność. Jednocześnie reakcje alergiczne mogą powodować zaburzenia w obrazie śluzu, w jego odczynie i jakości. Wszystko to może przekładać się zarówno na podwyższenie ogólnoustrojowego stanu napięcia, jak i uniemożliwienie poczęcia lub implantacji poczętego dziecka w macicy. Nie wystarcza podać leki przeciwalergiczne – one tylko zmniejszą zewnętrzne objawy, ale nie usuną problemu. Niekiedy jedynym rozwiązaniem jest zastosowanie diety eliminacyjnej, nawet bardzo rygorystycznej. To jest odkrycie irlandzkiego i lubelskiego ośrodka: dieta wpływa na płodność.

Ponoć obecność światła i elektroniki też nie jest bez znaczenia dla płodności.

Jeśli np. mężczyzna kładzie sobie laptop na kolana, to narządy męskie się przegrzewają. To jest dla nich zabójcze. Podobnie jak obcisła bielizna i noszenie komórki w spodniach. Podwyższona temperatura ma wpływ na jakość nasienia. Poza tym u mężczyzn o wiele trudniej odwrócić coś, co się zepsuło, łatwiej „naprawia się” kobiety. Pokutuje też przekonanie, że większość problemów z płodnością jest po stronie kobiety. A statystyki pokazują, że to nieprawda.

A jak sobie naprotechnologia radzi z tzw. czynnikiem męskim, bo zarzuty mówią, że sobie nie radzi.

Zarzuty wzięły się stąd, że w podręczniku do naprotechnologii Hilgersa (ma ponad 1200 stron!) jest niewiele miejsca poświęconego mężczyznom. Hilgers jest ginekologiem, zajął się więc kobietą. Ale jego zespół w USA prowadzi badania w kierunku andrologii i w nowym wydaniu podręcznika pojawi się rozdział temu poświęcony. W przywołanej tu debacie Hilgers–Szamatowicz wyszło, że zwolennicy in vitro rozpowszechniają ogólną tezę: „naprotechnologia sobie nie radzi”. I szukają czegokolwiek, żeby to udowodnić. Tymczasem dowody w postaci ilości poczęć i urodzonych dzieci są po stronie naprotechnologii. Ośrodki in vitro nie publikują informacji, ile wykonują zapłodnień, ile poczęło się dzieci i ile się narodziło oraz ile z nich jest zdrowych. Bo ryzyko powikłań: ciężka niedowaga, wcześniactwo, zespoły genetyczne to zagrożenia, które są statystycznie od 4 do 10 razy większe w stosunku do dzieci poczętych naturalnie. A o konsekwencjach długoterminowych przekonają się następne pokolenia.

Jest jeszcze jeden czynnik, który deprecjonuje w środowisku lekarzy naprotechnologię: łata „metoda kościółkowa”.

Mieliśmy taką pacjentkę, której czwórka dzieci zmarła przy porodach. Od lekarza usłyszała: dla pani jedynym rozwiązaniem jest in vitro. Ona na to: „Czy pan słyszy, doktorze, co pan mówi? Ja nie mam problemu z poczęciem dziecka, ale z urodzeniem”. „Metoda kościółkowa” – mówi pani. Tak, bo akceptowana przez Kościół. A jest akceptowana, bo to jest dobra medycyna i ona służy małżeństwu, zdrowiu kobiety, dziecku i nie gwałci natury.

Medycyna krojona na miarę

Post navigation