Byłem dzieckiem opuszczonym
i staliście się dla Mnie rodziną.

Byłem dzieckiem osieroconym,
a adoptowaliście Mnie,
wychowując jak własne dziecię.
(Jan Paweł II, List do rodzin)

Możliwość adopcji czy rodziny zastępczej traktowana jest zazwyczaj jako rozwiązanie problemów dzieci z domów dziecka, czasem jako zaleczenie ran małżeństw bezdzietnych lub singli. Wcale nie tak rzadkie jest też przekonanie, że dzieci do adopcji jest za mało w stosunku do osób pragnących je przyjąć. Z pewnością są to bardzo poważne problemy, jednak adopcja to nie tylko zaspokojenie potrzeb jednej lub drugiej strony, czy problem społeczny. Adopcja to… zaproszenie Jezusa, o ile bierzemy Jego słowa poważnie. To rodzaj pewnego powołania, do którego jest wezwanych wielu, bynajmniej niekoniecznie bezdzietnych. Przywilej adopcji – przyjęcia dziecka w Jego imię, tak jak chciał – to prezent od samego Boga. Zgodnie z obietnicą Jezusa – kto przyjmuje dziecko w Jego imię, Jego samego przyjmuje.

JAK BOLI TEN BÓL
Adopcja czy rodzina zastępcza to drogi ku Bogu i z Nim samym. Drogi niełatwe, znaczone cierpieniem. Jak boli dziecko świadomość, że rodzice nie uznali go za ważną osobę, a bycia razem nie uważali za cenne? Nawet jeśli wydarzy się cud i zostanie adoptowane, nie zawsze jest to wyłącznie pozytywne doświadczenie. Dziecku trudno może być uwierzyć, że jest kochane przez swych nowych rodziców, zwłaszcza jeśli może przypuszczać, że gdyby mogli oni mieć dziecko rodzone, być może w ogóle nie pomyśleliby o adopcji. Nie jest dobrze czuć się produktem zastępczym.

Rodzice adopcyjni również wiele mają do zniesienia, także od otoczenia, które zazwyczaj czuje się wezwane do wygłaszania „życzliwych” uwag o charakterze wyroczni. Wiele cierpi też matka, która oddaje dziecko do adopcji – brak akceptacji ciąży i wysiłek jej donoszenia, który kończy się dramatycznym oddaniem dziecka, najczęściej także brak wsparcia ze strony ojca dziecka. Do tego postawa otoczenia, któremu łatwiej się gorszyć niż pomagać.

Wśród osób potępiających kobiety oddające dzieci do adopcji nie ma rodzin adopcyjnych. Właśnie ci, którzy przyjmują trudy wychowania oddanych dzieci, nieraz krzyż różnych chorób czy obciążeń, będą obrońcami kobiet, mówiąc: Jak dobrze, że te dzieci urodziły! Na oskarżenia nie mają też czasu pracownicy ośrodków adopcyjnych, bo są zbyt zajęci szukaniem rodzin, które przyjmą dziecko do swego życia. Oskarżają ci, którzy sami ciężarów nie noszą…

Jest też cierpienie par bezdzietnych. Ile ich jest w Polsce? Nie wiadomo, niektórzy mówią o 20%, inni o 25 %, a więc ¼ małżeństw. Część spośród tych, którzy będą ślubować przed ołtarzem, że są gotowi z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym ich Bóg obdarzy, mogą mieć trudności z poczęciem dzieci. Być może byłoby dobrze na naukach przedmałżeńskich wspomnieć choć raz, że istnieje prawdopodobieństwo, iż ten Boży dar może oznaczać przysposobienie dziecka….

Otoczenie zazwyczaj nie ułatwia życia małżonkom nie mogącym doczekać się potomstwa. Pomówienia, złośliwe uwagi, czasem straszne sugestie rodziny, w stylu wymiany małżonka, by teściowie mogli doczekać się wnuka… Jednak według nauki Kościoła o wartości małżeństwa ani o jego sensie wcale nie stanowi urodzenie się dzieci.

Bycie małżeństwem bezdzietnym z pewnością wymaga wiele heroizmu i miłości. Adopcja może być tu jednym z rozwiązań, z pewnością jednak nie dla wszystkich i nie na każdym etapie życia – wymaga osiągnięcia etapu „Bądź wola Twoja”. A ten może być bardzo, bardzo trudny, zwłaszcza, jeżeli para doświadczyła nieporównywalnego z niczym bólu śmierci swych już poczętych dzieci przed ich narodzeniem.

Wszelkie próby doradzania adopcji parze bezdzietnej muszą więc brać pod uwagę zarówno indywidualne powołanie pary, jej doświadczenia i możliwości, jak również reakcję otoczenia. Nie każdy ma siłę, by oznajmić swą decyzję o adopcji jako ostateczną i wiążącą dla całej rodziny. Istnieją małżeństwa, którym w przypadku adopcji teściowie zagrozili zerwaniem wszelkich kontaktów.

PODEJRZANI
Pary, które mają swoje dzieci i decydują się adoptować dziecko w Jego imię, traktowane są często jak podejrzani i dziwacy. Ci, którzy chcą założyć rodziny zastępcze, muszą nieraz usprawiedliwiać swe poświęcenie, otrzymują też w Polsce bardzo niewiele pomocy ze strony państwa i nierzadko nieprzyjemne uwagi otoczenia. Słabości czy niedoskonałości rodzin zastępczych traktowane są zaś jako świetny temat dla mediów, często atrakcyjniejszy niż los dzieci w domu dziecka. Czy to nie zdumiewające, że ci, którzy leczą rany, przyjmują słabych, tworząc często heroiczną wspólnotę, są skarbem społeczeństwa i Kościoła – postrzegani są jako podejrzani hobbyści, sami sobie winni? Być może za mało mówimy w duszpasterstwie o przysposobieniu i rodzinie zastępczej jako drodze życia? Czy na pewno znane są słowa Jana Pawła II: rodziny chrześcijańskie winna ożywiać większa gotowość do adopcji i przysposobienia dzieci pozbawionych rodziców czy też opuszczonych?

Przysposobienie dzieci poprzedza zazwyczaj czas rozeznania, pewnego pogodzenia się z sytuacją bezdzietności i możliwością adopcji, podejmowania decyzji we dwoje, podzielenia się z osobami obcymi tajemnicą bólu braku dziecka. To także czas poddania się określonym procedurom, pokonania nieraz oporu najbliższego otoczenia i wreszcie zgody na dziecko, które było nieprzyjętym darem dla kogoś innego, a dla nowych rodziców jest podwójną niewiadomą. Jego przyjęcie oznacza wyrzeczenie się przeświadczenia, że najbardziej liczą się więzy krwi.

Rodzina adopcyjna zakłada właśnie coś więcej niż tylko więzy krwi, geny czy poczucie jedności ciała. To ciekawe, że Biblia nie mówi o jedności ciała w stosunku do dzieci, lecz małżeństwa, a więc dwojga niespokrewnionych ludzi. Jedność ciała nie oznacza więc, wbrew epoce patriarchalnych rodów, wyłącznie więzów klanu, lecz więzy z wyboru. Szczególnym patronem pomysłu na znaczenie związków duchowych, dokonywanych nie ze względu na wspólne pochodzenie, interes rodu czy względy ciała jest sam Jezus. Proponuje tym, którzy opuszczą rodzinę w Jego imię, nowe więzi i nową rodzinę. A w pewnym momencie – nawiązując do wizyty swej własnej Matki – stawia mocne pytanie: Kim jest moja matka i moi bracia?

Rodzina zastępcza czy adopcyjna w dość radykalny sposób odpowiada na te słowa Jezusa. Wbrew zdarzającym się ciągle dość mitycznym przekonaniom, nie da się poświęcić swego zdrowia, uczuć, codzienności dla „obcych dzieci”. Niezależnie od początkowo – być może – niezbyt dojrzałych intencji, wytrwanie w przyjętej decyzji bycia domem dla dzieci „nie swoich”, uczynienie ich „swoimi”, wymaga stałego dojrzewania emocjonalnego i duchowego. Przysposobienie dzieci poranionych, czasem chorych, boleśnie doświadczonych – a takie najczęściej trafiają do rodzin zastępczych – może kosztować wiele i nie da się potraktować tego zadania jako „swoistej pracy”. To zaangażowanie całodobowe, całoroczne, w dodatku – bez poczucia, że są to dzieci „moje”. Możliwy kontakt z rodzicami biologicznymi, nieraz bardzo trudny, ciągłe kontrole ze strony urzędników, którzy niekoniecznie mają zrozumienie dla meandrów opieki nad kilkorgiem niełatwych dzieci, spóźniające się wsparcie finansowe – to wyboista droga. W tym kontekście adopcja jest drogą wręcz luksusową – dziecko wychowuje się w rodzinie na prawach zwyczajności. Jednak i tak najlepiej w miarę jak najwcześniej powiedzieć dziecku, że było wytęsknione, oczekiwane, przyjęte i jest kochane z wyboru.

PODZIELIĆ SIĘ ŻYCIEM
Rodzice przyjmujący dziecko w Jego imię mogą znaleźć wielkie oparcie w swojej wierze. Z całą pewnością Bóg staje po stronie dziecka oddanego do adopcji, po stronie nowej tworzącej się w takim bólu rodziny. Mogą więc dopominać się wsparcia Bożego, mogą oczekiwać wsparcia Kościoła. Pismo Święte wielokrotnie uczy nas z wielkim naciskiem, zarówno poprzez pisma proroków, np. Izajasza, czy ewangelistów – że opieka nad sierotami, nad głodnymi i spragnionymi, nad więźniami i biednymi jest bardzo ważna dla Boga, jest Mu milsza niż wielkie ofiary, całopalenia, huczne obchodzenie świąt religijnych, posty i asceza.

Boga cieszy rozerwanie kajdan zła, uwolnienie jeńców, wspieranie bezbronnych, przyjmowanie do domu bezdomnych, pomoc słabym. Wszystkie te pojęcia w sposób niemal dosłowny obejmują dzieci z domu dziecka. Jezus wskazuje także drogę naśladowania samego Ojca – pomagania nie tylko tym, od których spodziewamy się pomocy, wspierania nie tylko tych, którzy nam dobrze czynią, opierania się nie tylko na więziach rodzinnych. Rodzice przysposabiający dziecko będą często zauważać, że wchodzą na ścieżki bliskie Bogu – dziecko w nowej rodzinie jest przyjmowane i staje się częścią tej rodziny w podobny sposób, jak Bóg przyjmował naród wybrany – przez wierność i miłosierdzie, jak uczy Ozeasz .

Słowo rehem oznaczające miłość miłosierną, wybaczającą, przyjmującą słabość i niedoskonałość, ma wspólny źródłosłów z łonem kobiecym. Rodzina przysposabiająca dzieci staje się rzeczywiście łonem dla dziecka, które dotąd przebywało w bardzo nie-dziecięcym świecie. Właściwym miejscem dla dziecka jest rodzina, a nie najdoskonalsze nawet ośrodki. Człowiek został powierzony człowiekowi, nie instytucji. To właśnie z człowiekiem bezradnym i bezbronnym utożsamia się chętnie Chrystus. Gdy wylicza tych, których przyjmie do Królestwa, nie mówi o tytułach ani urzędach, ale o tym, kto przyjął Jego w swoich bliźnich. Możemy więc, stojąc przed domem dziecka, zapytać: Któż jest moim bliźnim?

Dom dziecka to dom wielkiego pragnienia i głodu. Niezależnie od naprawdę heroicznych nieraz wysiłków personelu, od dotacji hojnych ofiarodawców, nikt nie wymyśli tak doskonałego domu dziecka, który byłby choć w połowie tak dobry, jak przeciętnie dobry dom rodzinny, gdzie dziecko jest chciane. Słowa, które mówił Bóg przez proroków i które rodzice w różnej formie zazwyczaj powtarzają swoim dzieciom – „jesteś, bo cię kocham, jesteś cenny w mych oczach, bo cię miłuję” – nigdy nie padną w domu dziecka. Mała osoba wzrasta w poczuciu, że nikt jej nie chce i nikomu nie jest potrzebna.

Brak doświadczeń codzienności rodzinnej, zwykłości więzi z bliskimi, to także wielka pustka, brak jakiegokolwiek wsparcia do samodzielnego życia i odnalezienia się w nim, kolczasta droga do zdobycia wykształcenia, czasem trudność założenia rodziny, trudniejsze szukanie pracy. Przede wszystkim jednak nie może dziwić dojmujące poczucie krzywdy, wielka rana, wstyd bycia niechcianym, które jeszcze wzmaga otoczenie – dzieci z domu dziecka to w opinii większości „coś gorszego”. Nie są przecież dziedzicami rodzinnych tradycji i majątku, nie są wychuchanymi i wypieszczonymi ulubieńcami rodziców.

Pierwszym miejscem, jakie może okazać się otwarte dla tych dzieci, których jedyną winą jest sytuacja ich rodziców, są zapewne małżeństwa bezdzietne. Jednak przywilej podzielenia się swoim życiem z dzieckiem z domu dziecka nie jest zastrzeżony dla bezdzietnych, tak jak życie konsekrowane nie jest zastrzeżone dla tych, którzy, być może, nie znaleźli odpowiedniej osoby, by wejść w rzeczywistość małżeństwa.

NIE JESTEŚMY PIERWORODNI
Ciekawe, że relację nas wszystkich do Boga apostołowie bardzo wcześnie określali jako przysposobienie w Chrystusie Jezusie. Nie jesteśmy pierworodnymi, ale dzięki Chrystusowi możemy wołać Abba, Ojcze. Dzięki Niemu staliśmy się dziedzicami nieba i dziećmi samego Boga. Ta oczywista prawda powtarzana jest w Liście do Efezjan (na przykład 1, 5. 14; 2, 14; 4, 21) do Kolosan (3, 23-24), do Hebrajczyków (9, 15); do Galatów (4, 5-6), Liście Jakuba (2, 5) i innych. Adopcja jest więc także naszym przeznaczeniem. Jak sądzą apostołowie – dziećmi Bożymi jesteśmy z łaski. Dlatego też mamy przyjmować siebie nawzajem podobnie, jak i my zostaliśmy przyjęci.

Droga przysposobienia doczekała się również swych tradycji i patronów. Z pewnością szczególnym i niezwykłym patronem tego powołania jest św. Józef – sprawiedliwy, któremu nakazano nie bać się przyjęcia żony wraz z dzieckiem, którego nie był ojcem. Niezależnie od wyjątkowości drogi opiekuna Syna Bożego z pewnością jest on bliski wszystkim tym, którzy przyjmują dzieci bez więzów krwi, z wiary w wolę Bożą.

Warto wiedzieć, że adopcje były dosyć częste we wszystkich epokach historycznych, jednak najbardziej może znaną aktualnie matką adopcyjną była bł. Eurosia Fabris, Mamma Rosa, która zanim wyszła za mąż, przyjęła dwoje dzieci osieroconych przez matkę i porzuconych przez ojca. Swe plany małżeńskie Eurosia rozpoczęła od nakłonienia narzeczonego do przyjęcia swych przysposobionych dzieci jako dobra ich małżeństwa, następnie po urodzeniu kolejnych dzieci stała się również matką dla zaniedbanych dzieci swego otoczenia. Jej beatyfikacja dobitnie wskazuje na rodzinę zastępczą jako miejsce i drogę do świętości. Szczególną patronką dzieci i rodzin adopcyjnych i zastępczych może być również Sługa Boża Janina Woynarowska, pielęgniarka o wyjątkowej wiedzy i duchowości, jak ją określił bp Jan Pietraszko – „wielki człowiek o wielkim sercu”. Sama będąc adoptowana, wspierała biednych, niechcianych, samotne matki, porzucone dzieci i wszystkich potrzebujących.

Tragiczna to prawda, że w naszym społeczeństwie łatwiej zdecydować się na aborcję niż na urodzenie i oddanie dziecka do adopcji. Aborcja jest dramatem niewidocznym dla otoczenia, o którym wie kobieta, lekarz i być może jej najbliżsi, nie muszą jednak wiedzieć znajomi. Tymczasem przyjęcie dziecka i noszenie go we własnym ciele jest ciężarem i sprawą publiczną kobiety, która musi się zmierzyć z opinią otoczenia, zarówno w trakcie ciąży, gdy dziecko jest widoczne w jej ciele, jak i po narodzinach, gdy dziecka już nie ma.

Decyzja o oddaniu dziecka do adopcji postrzegana jest zazwyczaj w kategoriach wyrzeczenia się dziecka, a nie jako rezygnacja z aborcji oraz wysiłek fizyczny i duchowy noszenia ciąży oraz porodu. Ciągle jeszcze sprzeciw wobec aborcji nie wiąże się automatycznie z zainteresowaniem, co stanie się z dzieckiem po narodzinach. Złudzenia, że wystarczy kobiecie przemówić do serca, by była w stanie nie tylko donosić, ale i zatrzymać dziecko po urodzeniu, nie przekładają się na statystyki rodzin alkoholowych, porzuconych matek z dziećmi, wielodzietnych rodzin pozbawionych w Polsce wsparcia i wiele innych zdarzeń.

Potępianie kobiet, które oddają dziecko do adopcji, nie pomniejszy aborcji i nie rozwiąże problemu. Nigdy dość przypominania słów Jana Pawła II, że za każdą aborcją stoi mężczyzna. I – dodajmy – także środowisko. Łatwiej ciągle o zgorszenie nieślubną ciążą niż wsparcie dla adopcji. A przecież oddanie dziecka do adopcji może być bardzo trudnym aktem miłości do dziecka, któremu kobieta realnie nie może, nie umie, czy nie jest w stanie zapewnić warunków do życia. Zazwyczaj bardzo samotna zrobiła już to, co umiała: uporała się z niezwykle trudną sytuacją, przyjęła trud ciąży i rodzenia, proces oddawania dziecka, swe poczucie winy i tęsknotę. Dała dziecku szansę, jaką umiała. Taka postawa jest bez wątpienia lepsza i uczciwsza – lepsza dla dwojga – niż odwiedzanie dziecka raz na kwartał w domu dziecka. Nieformalne stowarzyszenie matek, które oddały dzieci do adopcji i grupa wsparcia dla nich, dowodzą, jak trudna jest ta decyzja. Nie należy jej z pewnością ani pospieszenie oskarżać, ani pospiesznie usprawiedliwiać.

Adopcja przyjmuje więc czyjeś rany, czasem niejednego pokolenia. Rodzice adopcyjni przyjmują skutki zaniedbań, których nie wywołali, sytuacje, których sami nie spowodowali i nie wybrali. Przepasano ich, jak nie chcieli i kazano iść tam, gdzie może by sami nie poszli. Istnieje jednak duża szansa, że spotkamy na tej drodze Zmartwychwstałego, który zachował swe rany…

WYSCHŁA STUDNIA
Stara to prawda, że dziecko ma się nie dla siebie i że nie dla siebie się je wychowuje. Rodzice wychowujący rodzone dzieci mają jednak większe poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli nierzadko dzieci z ciała i z krwi, z własnych genów, trzaskają drzwiami i grożą zerwaniem kontaktów. Nad rodzicami adopcyjnymi wisi często widmo, że ich dziecko – niezależnie od ich uczuć i wysiłków – pewnego dnia wyruszy na poszukiwanie rodziców biologicznych. Nawet jeśli przypadków takich nie jest tak wiele, a poszukiwania zazwyczaj nie kończą się dramatycznie dla więzi dziecka i rodziców adopcyjnych – lęk ten czai się z pewnością u większości rodziców.

Niezależnie, czy dziecko wychowywane jest w rodzinie naturalnej czy w adopcyjnej, w jego sercu – prędzej czy później – pojawi się pytanie Jezusa: kim jest moja matka i moi bracia? Jednak nie geny, nie pokrewieństwo, ale przede wszystkim więzi, relacje, przyjaźń zadecydują o odpowiedzi, jakiej sobie samo udzieli. Z pewnością w rodzinach adopcyjnych to ryzyko może wydawać się znacznie większe. Można argumentować, że przecież także biologiczne dzieci przysparzają najmniej spodziewanych doświadczeń i niespodzianek. Należałoby jednak podkreślić coś zupełnie innego: Jezus tworzy relacje ponad klanem, ponad więzami krwi, ponad interesem rodu.

Dziecko przychodzi do rodziny i korzysta z jej zasobów, ale też doświadcza jej ran. Rodzina, do której trafia, nie będzie idealna i dziecko też nie będzie ideałem. Poprzez wspólną codzienność – tę najzwyczajniejszą – mają szansę podarować sobie nawzajem swoje na pozór tak odmienne, ale przecież także bliskie światy. Bliskie – bo pragnące miłości.

Dziecko adoptowane jest jak wyschła studnia, nad którą trzeba stać, wierząc, że kiedyś wytryśnie z niej woda. Jest jak wyschła pustynia, która zakwitnie, jeśli Duch Pański napełni ziemię. Tymi pośrednikami codziennych i życiowych łask są rodzice, którzy twierdzą, że dziecko jest im potrzebne. To niezwykłe, że miłość zbawia także poprzez wyrażenie swej własnej potrzeby. Najdoskonalej zaopatrzone dziecko nie będzie szczęśliwe, jeśli nie będzie chciane. Serce spragnione miłości nie uciszy się, póki nie poczuje się kochane, a więc upragnione. Niektórzy psychologowie mówią, że jednym z najważniejszych filarów wychowania dziecka są wpatrzone w niego oczy rodzica czy opiekuna, który spogląda nań z akceptacją, miłością i dumą.

Dziecko adopcyjne pojawia się w rodzinie jak gość – przyjechało wręcz dosłownie z jakiegoś domu dziecka czy pogotowia opiekuńczego i kiedyś wyruszy w swoją drogę. Nie było nas u początków jego życia, i obyśmy nie musieli być u jego końca. Jeśli mamy przyjąć dziecko w imię Chrystusa, to musimy uznać, że jest nam potrzebne, podobnie jak my jemu, i tak jak Bogu jest potrzebny człowiek. Nie napoimy spragnionego, nie zakwitnie pustynia, jeśli nie uznamy, że nie robimy dziecku łaski – to ono jest dla nas łaską. Radość bycia razem jest prezentem dla dwojga – tak jak w każdej miłości.

W trosce o człowieka małego. Adopcja jako droga powołania

Post navigation